13.10.2017

Od Evana cd. Od Jagódki

Ostatnie dni przyniosły wojownikom naszego stada wiele zmagań, a co za tym idzie, wiele ran. A jeżeli chodzi o rany, wszyscy skupiają swoją uwagę na mojej osobie. Jest to w pełni uzasadnione, ale powoli zaczynałem już marzyć o krótkiej przerwie od obowiązków. Upewniwszy się, że nie będę na razie potrzebny, wyszedłem z twierdzy Camino. Wyposażyłem się w sakwę, w której pobrzękiwały rytmicznie naczynia, głównie buteleczki. Szukanie składników na maści i napary nie należy do moich obowiązków, ale pozwala oderwać się od codziennego zabiegania. Poza tym, lubiłem wszystko załatwiać samemu. Od początku do końca, aby wszystko było zapięta na ostatni guzik. Nie ufam innym. Wierzę, że tylko ja mogę zapracować na swoje zadowolenie.
Wcześniejszą ciszę, zaczęły teraz wypełniać odgłosy szeleszczących liści. Z otwartej, trawiastej przestrzeni wkroczyłem do lasu. Ściółka nie postanowiła ze mną współpracować. Pod naporem moich kroków, uparcie wydawała z siebie szelesty. Krzywiłem się, gdy tylko usłyszałem pod sobą trzask łamanej gałązki. Nie chciałem, by ktokolwiek mnie zauważył. Wolałem działać w ukryciu. Szybko, ale niepostrzeżenie przedrzeć się przez ten las, nazbierać ziół i po cichutku wrócić do chłodnej komnaty z widokiem na rzekę i góry.
Trzask. Westchnąłem po raz kolejny. Lewitacja to bardzo przydatna umiejętność. Nie znajdowała się w zakresie moich zdolności magicznych, ale gdyby nadarzyła się taka okazja, warto byłoby ją zdobyć.
Zatrzymałem się. Z kieszeni sakwy wydobyłem niewielki nożyk. Zająłem się zbieraniem do fiolki porostu. W okolicy znalazłem też kilka gałązek leczniczych ziół. Byłem zadowolony ze swojego łupu, ale wciąż był on dość skromny. Postanowiłem wejść głębiej w las.
Ostrożnie przemieszczałem się wśród plątaniny krzewów, pnączy i niskich roślin runa. Stale przeczesywałem wzrokiem gęstwinę w poszukiwaniu medykamentów. Tu coś zerwałem, tam coś zeskrobałem, czasem naciąłem łodygę, by zebrać roślinne soki.
W pewnym momencie dotarłem do podnóża gór.
-Aż tak szybko chodzę?- zdziwiło mnie tempo w jakim tam się znalazłem.
Parsknąłem tylko lekceważąco i poszedłem dalej, nie zawracając. Po krótkiej chwili znalazłem się w krzakach otaczających niewielką polanę. Dostrzegłem na niej cenną roślinę, która z całą pewnością przyda mi się w apteczce. Uśmierza ból i przyspiesza gojenie się ran. Jednak ktoś już tam był. Klacz. Pegaz. Spotkałem ją już ostatnio. Przyprowadziło rannych do Camino.
-O nie...- westchnąłem cicho.
Nie miałem zamiaru wchodzić z nią w rozmowę. Postąpiłem więc bardzo dojrzale i odpowiedzialnie. Odszedłem. Mogłem powiedzieć, że wcześniejszy nie najgorszy humor zupełnie przepadł. Kroczyłem teraz z poważnym obliczem, z opuszczoną głową. Buteleczki rytmicznie pobrzękiwały w sakwie.
Wyszedłem na otwartą przestrzeń. Ruszyłem przez soczystą trawę. Przede mną lśniły wody Camino. Przynajmniej takie miałem wrażenie. Równie dobrze mógł to być jakiś jej większy dopływ. Za cel obrałem sobie twierdzę nad morzem.
Nagle zauważyłem przed sobą skrzydlaty cień. I nie był to bynajmniej orła cień. Spojrzałem w niebo, ale osobnik wylądował już przede mną. Mimo, że wcześniej spoglądałem w słońce, nie potrzebowałem ani chwili by znów zacząć dobrze widzieć. Żywioł światła przyspieszał adaptację mojego wzroku. Natychmiast dostrzegłem pegaza o złotych lokach. Zatrzymałem się. Spojrzałem wyczekująco na klacz. Ona natomiast przyglądała mi się w milczeniu. Odchrząknąłem.
-Spieszy mi się.- burknąłem.
Spojrzała mi w oczy. Zignorowałem ją i ruszyłem przed siebie. Czułem jednak, że ciągle za mną podąża. Westchnąłem zrezygnowany i przyspieszyłem do galopu.

(Jagódka?)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz